Zrównoważony rozwój - bat na kapitalizm i wzrost liczby ludności
Rosnąca globalnie liczba ludności przeszkadza ideologom zrównoważonego rozwoju. Czołowy postulat wielu z nich brzmi zatem: depopulacja! Argumenty, jakoby przyrost naturalny prowadził do katastrofy żywnościowej, gospodarczej czy ekologicznej pojawiają się od wielu lat. Jednak historia już obaliła większość z nich, a ekonomiści traktują je sceptycznie. Niektórzy podkreślają jasno – wzrost ludności to dla rozwoju ekonomicznego błogosławieństwo, nie przekleństwo.
Choć czołowym problemem Polski jest zbyt niski wzrost demograficzny, a w ostatnich miesiącach wręcz jego zanik i pojawienie się strat na bilansie urodzeń i zgonów, nad Wisłę równie szybko docierają argumenty przeciwników wzrostu demograficznego. Andrzej Prajsnar na portalu forsal.pl stwierdził, że „dane Population Matters dla Polski wskazują, że optymalna ekologicznie populacja naszego kraju wynosi około 18 mln mieszkańców. Ta liczba zakłada obecny poziom konsumpcji oraz technologii, samowystarczalność kraju w zakresie wykorzystania odnawialnych zasobów przyrodniczych i możliwość ich pełnego odtworzenia”.
Choć autor zastrzegł, że nie postuluje depopulacji, to jego słowa budzą obawę i idą właściwie w tym kierunku. Wpisują się w znacznie szerszy trend zrównoważonego rozwoju. Ideologia ta opiera się w znacznej mierze na przekonaniu o szkodliwości wzrostu populacji i wzrostu gospodarczego. Jest niejako nową, poszerzoną wersją XX-wiecznej doktryny skrajnej lewicy, która postulowała tzw. zero growth, czyli osiągnięcie przez globalną gospodarkę... zerowego wzrostu ekonomicznego.
Nowa, poszerzona wersja tej ideologii stawia na przekonanie, że im więcej ludzi, tym większe zużycie zasobów, zniszczenie środowiska i bieda dla samej ludności.
Jednym z pierwszych wyrazicieli tych poglądów był Thomas Malthus (1766-1834). Walnie przyczynił się on do określenia ekonomii mianem „ponurej nauki”. Stwierdził bowiem, że wzrost żywności w tempie arytmetycznym nie nadąży za znacznie szybszym, geometrycznym wzrostem populacji. W związku z tym wieszczył masowy głód.
Tempo wzrostu ludności za życia Thomasa Malthusa, a przede wszystkim po jego śmierci, istotnie znacznie przyspieszyło. W prehistorii, starożytności, średniowieczu i wczesnej nowożytności tempo wzrostu populacji było bardzo niskie. 5000 lat przed Chrystusem na całym świecie żyło 5 milionów ludzi, a w roku 600 po Chrystusie – 200 milionów. W 1000 roku zaludnienie wzrosło do 275 milionów, w 1500 roku 450 milionów. U progu rewolucji przemysłowej w 1760 roku liczba ta wynosiła 770 milionów, a w 1900 roku już 1 miliard 600 milionów. Obecnie zaś po Ziemi stąpa aż 7,6 miliarda ludzi.
Ogromny wzrost, jaki dokonał się od początku rewolucji przemysłowej, nie doprowadził do gwałtownego zwiększenia zagrożenia głodem w porównaniu do świata sprzed uprzemysłowienia. W krajach Zachodu szedł wręcz w parze z wyeliminowaniem tej plagi. W Irlandii na przykład ostatnia klęska głodowa przypadła na lata 40. XIX wieku.
Wszystko dzięki zwiększeniu wydajności rolnictwa. Innowacje takie jak pestycydy, środki owadobójcze, urządzenia mechaniczne, techniki irygacyjne et cetera pozwoliły zwiększyć produkcję bez zwiększania ilości ziemi uprawnej. Jak zauważa Ronald Demos Lee [econlib.org] o ile w społeczeństwach przedprzemysłowych w rolnictwie pracowało około 80 procent ludności, o tyle w dzisiejszych krajach rozwiniętych jest to około 5 procent. Historycy gospodarczy zwracają także uwagę, że ceny żywności w nowoczesnym świecie nie wzrosły, lecz zanotowano nawet ich spadek.
Należy oczywiście zauważyć, że ludzie w Trzecim Świecie wciąż cierpią z braku pożywienia. Jednak wynika to nie tyle z przeludnienia, ile z ubóstwa i nieproporcjonalnej nierówności dochodów. W krajach tych nie funkcjonuje gospodarka wolnorynkowa na zdrowych podstawach rozwojowych. Jeśli Thomas Malthus był prorokiem, to prorokiem fałszywym.
Gdy jednak ekonomiści zdali sobie sprawę, że wzrost liczby ludności nie prowadzi nieuchronnie do głodu, pojawił się nowy straszak. W latach 40. i 50. XX wieku zaczęli argumentować, że wzrost liczby dzieci ograniczy oszczędności rodzin, co zmniejszy zasób kapitału. Tymczasem potrzeby inwestycyjne staną się coraz większe. Zabraknie więc – argumentowano – funduszy na budowę szkół, domów i innej infrastruktury.
Tymczasem, jak okazało się w kolejnych dziesięcioleciach, również te obawy były przesadzone. Spadek oszczędności wskutek wzrostu dzietności był stosunkowo niewielki. Co więcej, zakwestionowano nawet rolę tradycyjnego kapitału w rozwoju ekonomicznym. Za ważniejszą uznano bowiem technologię. Ludzki umysł – twierdzono – potrafi przezwyciężyć ograniczenia.
Głos postanowili zabrać jednak tak zwani ekolodzy. W 1968 roku ukazała się książka Paula Ehrlicha „Population Bomb”. Przewidywał w niej masowy głód w latach 70. i 80. XX wieku. Przewidywania te oczywiście się nie sprawdziły – podobnie jak przewidywania Thomasa Malthusa.
Julian Simon wykazał, że ceny większości zasobów spadają raczej, niż rosną. W 1980 roku założył się on z ekologistą i zwolennikiem depopulacji Paulem Ehrlichem w kwestii cen pięciu minerałów: miedzi, chromu, niklu, cyny i wolframu za 10 lat. W 1990 roku zgarnął pieniądze – miał rację. Ceny wszystkich 5 surowców spadły.
Co jednak z wartością rynkową ropy? Otóż jej wzrost to nie wynik wzrostu ludności, lecz przede wszystkim regulacyjnych działań organizacji OPEC, zrzeszającej jej eksporterów – zauważa ekonomista i demograf z Uniwersytetu Kalifornijskiego Ronald Demos Lee. Prawdą jest, że w latach 50. cena ropy wynosiła około 25 dolarów za baryłkę, a obecnie sięga ponad 70.
Z drugiej jednak strony znane są też przypadki spadków jej cen. Na przykład w latach 90. spadła ona nie tylko poniżej poziomu ze szczytu w 1980 roku (kryzys naftowy), lecz zbliżyła się do poziomu z lat 50. Ponadto od początku lat 50. do początku lat 70. zanotowano raczej spadek.
Ester Boserup i Julian Simon to niejedyni badacze zwracający uwagę na korzystną rolę wzrostu ludności. Na przykład amerykański myśliciel i doradca polityczny Michael Novak podkreślał, że człowiek jest w stanie więcej produkować, niż konsumować.
Ponadto warto zauważyć, że im więcej ludzi, tym więcej umysłów mogących wymyślić nowe idee. „Co dwie głowy to nie jedna” – głosi popularne powiedzenie. 7,6 miliardów myślących współcześnie głów to nie to samo, co 5 milionów funkcjonujących w starożytności. To znacznie wyższa szansa na nowe rozwiązania obecnych i przyszłych problemów.
Depopulacja z kolei oznacza mniej pomysłów, mniej wynalazczości i mniej rozumu na świecie.
dr Marcin Jendrzejczak